Często mówi się, że kyokushin pomaga psychicznie przetrwać pierwsze trudne chwile za granicą tym Polakom, którzy zdecydowali się opuścić na stałe ojczyznę. Jak to było w przypadku sensei'a?
W Stanach Zjednoczonych mieszkam od ośmiu lat. Oczywiście nie od razu zostałem trenerem kadry narodowej. Początki przebywania na obczyźnie nie bywały łatwe. Kyokushin nauczyło mnie jednak przyjmować trudności życia jako coś oczywistego i równie naturalne stało się dla mnie ich pokonywanie. Wprawdzie już w drugim dniu po przybyciu do Nowego Jorku znalazłem pracę, lecz było to zajęcie niezwykle uciążliwe - ciężka, fizyczna robota w magazynie sklepu, niejednokrotnie po kostki w wodzie. Dodam, że rozpoczynałem ją w styczniu. Po jakimś czasie skontaktowałem się ze znajomą z Chicago, która podsunęła mi pomysł, żebym szukał dla siebie szans właśnie w tym mieście. Ale także w Chicago sprzątałem, rozwoziłem pizzę, pracowałem jako instruktor i ratownik na basenie, i hydraulik. Oczywiście poza tym, ćwiczyłem karate. Z czasem zacząłem uczestniczyć w życiu Polonii amerykańskiej. W pewnym momencie podjąłem decyzję o założeniu szkółki karate o nazwie "Kanku". Wspominając teraz swoje początkowe lata pobytu w USA, doskonale wiem, że wiele zawdzięczam swojemu twardemu charakterowi i woli zwyciężania. Te zaś cechy wyniosłem z kyokushin.

W Stanach Zjednoczonych istnieje duża konkurencja różnych dalekowschodnich sztuk walki. Jak więc "Kanku" odnalazła się w tym środowisku?
Rzeczywiście konkurencja wśród szkół dalekowschodnich sztuk walki jest tutaj ogromna. Tylko w samym Chicago istnieje ich ponad dwieście pięćdziesiąt. "Kanku" zyskała popularność, ponieważ tutejsi mieszkańcy wiedzieli, iż pochodzę z Polski. Polacy zaś odnosili i odnoszą w kyokushin sukcesy. Wiadomości o nich docierają za ocean, tak więc zarówno Polonia jak i Amerykanie chętnie uczestniczą w treningach odbywających się w "Kanku". Obecnie trenuje w nim około stu pięćdziesięciu osób. Wśród nich są nawet Kanadyjczycy.

Z tego, co mi wiadomo, "Kanku" to nie tylko miejsce treningów.
Poza zajęciami karate w sali, organizuję co roku obozy letnie w stanie Wisconsin. W "Kanku" odbywają się również różnie imprezy dla młodzieży. Uczestniczymy we wszystkich turniejach na terenie Stanów Zjednoczonych i Kanady. Zaznaczę, że tylko z jednych wróciliśmy bez medali. Ponadto staram się przebywać na wszystkich zgrupowaniach. Między innymi w Honolulu na Hawajach, gdzie treningi prowadzi shihan Bobby Lowe, żywa legenda światowego kyokushin.

Jak to się stało, że został sensei trenerem kadry narodowej USA?
O tym, że mam prowadzić kadrę narodową Stanów Zjednoczonych, zdecydowało 23 szefów tutejszych okręgów. Widzieli oni sukcesy zawodników wywodzących się z "Kanku". Między innymi w Rochester, w roku 1991, wywalczyliśmy dwa tytuły wicemistrzowskie w zawodach o mistrzostwo Ameryki Północnej. Jeszcze wcześniej jeden z karateków mojego klubu zdobył wicemistrzostwo USA. W późniejszym okresie niejednokrotnie triumfowaliśmy na różnego typu zawodach. To wszystko sprawiło, że zaczęto nawet mówić o chicagowskiej szkole karate.

Można z pewnością powiedzieć, żee odniósł sensei życiowy sukces.
To prawda. Muszę jednak stwierdzić, że bardzo wiele zawdzięczam ludziom, którzy pojawili się w moim życiu. Wymienię tu chociażby moich rodziców mieszkających w Polsce, którzy wspierali mnie psychicznie w moich działaniach, i żonę Jagę towarzyszącą mi we wszelkich zgrupowaniach i zawodach. Zawsze jest przy mnie sercem i duchem. Ciągle mam świadomość, że wyrosłem z twardej krakowskiej szkoły karate prowadzonej przez shihan Andrzej Drewniaka. Ten człowiek wspierał mnie nie tylko w Polsce, ale także w Stanach Zjednoczonych. Na przykład popierał moją kandydaturę na szefa Chicago-Midwest International Karate Organisation u nieżyjącego już sosai Oyamy. Chciałbym im wszystkim również tą drogą podziękować. Jako dorosły człowiek, mogę już teraz stwierdzić, że kyokushin stało się moim sposobem na życie. Zawdzięczam tej sztuce walki to, kim teraz jestem.